czwartek, 19 września 2013

I need holiday !

Tytuł posta dedykowany tym, którzy myślą, że mam tu wieczne wakacje i nic nie robię - tak, ja też potrzebuję wakacji. Oddam 3 tabliczki czekolady za tydzień bez pracy.

Permanentny stan zmęczenia. Na Teneryfie chyba za mało odpoczywałam a za dużo pracowałam. Wróciłam tydzień temu wieczorem, wpadając niespodziankowo do pracy G. - trochę się zdziwił, cały piątek biuro, w niedzielę lotnisko, pomiędzy pracą teoretycznie wolne, ale po 3 tygodniach nieobecności w domu nie dość że sprzątanie, to jeszcze nowa walka z molami spożywczymi. Mieliśmy je rok temu w innym mieszkaniu, ale walkę wygrałam. Tym razem przywędrowały od sąsiadów - już kilka razy widziałam jak wlatują przez okno. Tym razem na bitwę poświęciłam ładnych kilka godzin i póki co widziałam tylko jednego lekko pijanego mola - chyba trutka zaczęła działać.

A co w sobotę? W sobotę, zamiast wypoczywać, wybrałam się z Magdą na vueltę islę nord w cabriolecie. Tak tak, nareszcie spełniłam moje marzenie o jeździe cabrio. I jak to śpiewał Łona - po co łapać króliczka, skoro tak przyjemnie się go goni? Jazda cabrio jest zdecydowanie przereklamowana, przynajmniej na Fuercie i na tylnym siedzeniu.
Na odcinku Puerto Lajas-Corralejo (jakieś 20km) twarz prawie odpadła mi z wiatru, nie czułam prawej (nawietrznej) strony twarzy przez dobre pół godziny ;) w związku z czym w Corralejo nieśmiało zaproponowałam Kowalskiej, że będę ich szoferem. Naczelna animatorka wyspy ochoczo się zgodziła - ja prowadziłam, a oni siedzieli z tyłu i drinkowali, popalając cygara:


(w trakcie robienia tego zdjęcia nie ucierpiało nic poza anteną - odkręcić odkręciłam, ale o przykręceniu przypomniałam sobie 30 km dalej, a tej już dziwnym trafem nie było na karoserii...złośliwa bestia no)

Byliśmy w moim ukochanym El Cotillo (polecam!) przy La Concha, później powrót przez Corralejo, droga do Gran Tarajal (najlepsze lody na tej wyspie) i nagle pada rozkaz do szofera - zawracamy, jedziemy do Corralejo. No dobra, pan każe sługa musi, w efekcie wróciliśmy do Castillo jakoś koło 23, a na G. czekałam do 1 - vuelo en tierra, czyli hasło-postrach każdego recepcjonisty pracującego w pobliżu lotniska ('samolot na ziemi' - taki, który już nie wyleci i nagle trzeba przyjąć 160 osób, nawet jeśli dawno skończyło się swoją zmianę). W niedzielę lotnisko, ale tylko najbliżsi wiedzą jak mi się teraz pracuje. Poniedziałek all day (i prawie all night) spotkania, ale przyjemnie - na Teneryfie uczyłam się luzować w trakcie welcomów.

We wtorek zabrałam Magdę ze sobą na południe, po skończonej pracy podskoczyłyśmy do jednego z sekretów, które zdradzam turystom dosyć rzadko - Mirador de los Canarios. Trafić ciężko, bo jedzie się przez farmę kanaryjskiego rolnika, ale na końcu drogi czeka przepiękny widok na pasmo gór na południu Fuerty, w tym najwyższy szczyt - Pico de la Zarza (ze swoimi 807 metrami n.p.m. to to jest górka a nie góra jak się porówna z Teide, ale i tak jest ślicznie) i całą dziką plażę Barlovento/Cofete.

tylko uwaga - to jeden z tych punktów, na których czasami można położyć się na wietrze, bo wieje BARDZO mocno.

Gdyby kogoś skusiło - kierujemy się z Costa Calma do Morro Jable, w pewnym momencie w dole po prawej zobaczymy stację benzynową Shell, po 800 metrach mamy zjazd z wiaduktu do tej stacji, za stacją jedziemy 200 metrów prosto i skręcamy w prawo, trafiając na teren prywatny - jeśli będzie otwarte to przejeżdżamy, ale tak jak mówi tabliczka na bramie - despacio, czyli wolno. Następnie jakieś 3km w stronę zachodniego brzegu - momentami na drodze jest więcej żwiru niż asfaltu, ale osobówka da sobie radę. No a później pozostaje nam tylko cieszyć oczy i aparaty:



A propos osobówek - w zeszły piątek odebrałam auto - miałam do wyboru Dacię Sandero (wysokie auto z dobrą widocznością+mocna klima), ale bez możliwości zamknięcia (taki tam psikus, ktoś rozwalił zamki) albo Peugeot 206+ ale bez klimy. Wybrałam drugą opcję i jest to miłość od pierwszego wejrzenia - przecudowne auto (tylko metalowa wajcha biegów jest średnio mądra przy tych temperaturach, bo parzy ręce). Mogę szaleć na drodze :))) 

Wczoraj bawiłam się w prywatnego kucharza Magdy. Nieważne co gotowałam i jak smakowało, ważny jest mój strój kuchenny:



Z nowości - chcemy psa! No dobra, tak naprawdę to ja zaczęłam namawiać G., ale w pewnym momencie to on nakręcił się bardziej niż ja. Upatrzyliśmy sobie Ringo, proces adopcyjny w trakcie, mam nadzieję, że go dostaniemy. Za to moja mama jest zdecydowanie przeciwko - uważa, że zamiast psa mogłabym spłodzić dziecko. Może jestem dziwna, ale myślę że to nie to samo - psu można przynajmniej założyć smycz.

Przy okazji - hiszpańskie potoczne określenie na kundla/mieszańca to mil leche, czyli tysiąc mlek - tyczy się ilości samców, jakie miały okazję dorzucić swoje geny do tego, co wyszło jako efekt. Może nie wiecie, ale jedna suka w trakcie cieczki może być zapłodniona w krótkim odstępie przez więcej niż jednego psa (ja żyłam w nieświadomości aż do zeszłego tygodnia).

Za kilka dni wysmażę posta bardzo lokalnego - w piątek jest fiesta patronki wyspy, Nuestra Senora de la Pena, i mamy już plany. Będzie trochę o lokalnych strojach i zwyczajach.

Zbieram się powoli i idę do pracy (buuuu, bo akurat jest ta pora dnia, gdy mogę opalać się leżąc w łóżku - Słońce tak przyjemnie grzeje mi nogi), do następnego!

3 komentarze:

  1. kocham Cię po prostu !!!! :) czyli zaczynam być powoli sławną animatorką :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no zaczynasz, zaczynasz. ucz się hiszpańskiego głupku to do mnie przyjedziesz na stałe i będziesz mi dzieci na Gran Canarii niańczyć :****

      Usuń
  2. a będę mieć swój prywatny pokoik ?:)

    OdpowiedzUsuń