środa, 23 kwietnia 2014

Dwa lata na Fuerteventurze

Pierwszy raz pojawiłam się na Fuercie w 2011 jako animatorka, niewiele ponad 3 miesiące wiecznej zabawy, braku odpowiedzialności, korzystania ze słońca, codziennego plażowania i zauroczenia wyspą. Bo w końcu wszystko wydawało mi się takie beztroskie :)

Ale to właśnie dokładnie dwa lata temu, 23.04.2012, wylądowałam na Fuerteventurze "na dłużej". Początkowo miało to być pół roku, ale już po kilku tygodniach wiedziałam, że na pewno się nie skończy po 6 miesiącach. Jak wyglądały ostatnie dwa lata mojego życia? Był to dla mnie okres wielu zmian, zdecydowanie dojrzałam, udało mi się postawić na swoim w wielu kwestiach, tym samym biorąc całkowicie odpowiedzialność za moje postępowanie (co nie zawsze jest łatwe).

- pierwsze 3 miesiące - przerażenie, praca po 70 godzin tygodniowo, ale jednocześnie wiara w "misję" touroperatora dla którego pracowałam,

- kolejne 3 miesiące - zwątpienie, zrezygnowanie i gdyby nie mój G. - chęć powrotu do Polski. Był to okres w którym dalej, mimo ciągłych przeszkód na które nie miałam wpływu (opóźnienia lotów, overbookingi hoteli, dziwne wymagania klientów, lokalna fauna w postaci karaluchów, wszędzie karaluchów - tak, jeśli przyjeżdżasz na Wyspy Kanaryjskie bądź przygotowany na to, że je spotkasz i na to, że część z nich lata), starałam się pracować dobrze, zasłużyć na pochwałę szefostwa, utrzymać dobrą sprzedaż, mieć dobre kontakty z hotelami, odbierać telefon alarmowy przy pierwszym dzwonku, nigdy nie spóźniać się na dyżury...krótko mówiąc, starałam się osiągnąć niemożliwe,

- w listopadzie 2012 skończył się pierwszy kontrakt, pojechałam do Polski z planem dokończenia pracy licencjackiej, niestety zamiast w BUWie wylądowałam na stole operacyjnym, a kilka tygodni później z powrotem na koziej wyspie,

- w styczniu 2013 siedziałam 3 tygodnie bez pracy, z nudów zaczęłam gotować i piec ciasta (a wcześniej byłam osobą, która potrafiła przypalić wodę na makaron) i okazało się, że obie czynności wychodzą mi całkiem nieźle,

- a już w lutym zeszłego roku zaczęłam kolejny kontrakt. I znów - znienawidzone poniedziałkowe spotkania, brak snu z nerwów przed niedzielnym lotniskiem, opóźnienia, niedomówienia w teamie wyspowym, poczucie wypalenia i szczerego znienawidzenia tej pracy (ale co miałam robić, skoro kryzys w Hiszpanii szaleje a mój hiszpański jeszcze rok temu pozostawiał bardzo wieeeeeeeeeeele do życzenia),

- w czerwcu poznałam bratnią duszę, moją Madzię najukochańszą, i jest to chyba jedno z trzech najważniejszych wydarzeń ubiegłego roku. Dla niej pobyt na Fuercie był dosyć traumatyczny, ja byłam wtedy już zupełnie wypalona, ale to że się poznałyśmy zawdzięczamy tylko i wyłącznie niemieckiemu touroperatorowi z uśmiechem w logo,

- w październiku zgodziłam się zostać żoną G., w listopadzie wróciłam do Polski z zamiarem napisania pracy licencjackiej i powrotu do rezydentury po 3 miesiącach. Co ciekawe, przez pierwszy miesiąc nie mogłam spać w noce z soboty na niedziele, mój mózg dalej był zaprogramowany na problematyczne życia rezydentki. Gdy już napisałam pracę (tak, udało się, chociaż było to jedno z najcięższych zadań w moim życiu :D), dostałam maila z Broncemar Beach czy czasem nie chciałabym pracować w recepcji. Oczywiście się zgodziłam, ale wszystko pozostało na zasadzie "przyjedź to pogadamy i zobaczymy". Kilka dni po obronie i tydzień przed świętami wsiadłam w samolot z myślą że odwiedzę hotel, porozmawiam z dyrektorem i nic z tego nie wyjdzie, że po tygodniu wrócę do Wawy, spędzę Boże Narodzenie z rodziną, a w styczniu znów zacznę pracę dla biura podróży. Przyszłam do hotelu i okazało się, że jestem wpisana w popołudniowy grafik :) nie powiem, nowa praca momentami daje mi w kość, ale jestem bardzo zadowolona ze zmiany.

Te dwa hiszpańskie lata minęły bardzo szybko. Zdarza się, że przypominam sobie dzieciństwo, gdy upływ czasu odmierzało się urodzinami i Bożym Narodzeniem (bo prezenty prezenty) i zawsze pomiędzy tymi wydarzeniami tak straaaasznie długo trzeba było czekać. A teraz? Wydaje mi się, że raptem kilka dni temu byłam na szkoleniu rezydentów, żegnałam się z rodziną w Polsce, pakowałam walizkę (ekhm...no dobra, trzy walizki i dwa bagaże podręczne) i jechałam zacząć nowe, tymczasowe życie. Tymczasowość zamieniła się w (mam nadzieję) stałość, zyskałam kanaryjską drugą rodzinę, nauczyłam się hiszpańskiego i co najważniejsze - nauczyłam się samodzielności. Spotkało mnie bardzo dużo dobrego i wiem, że jeszcze więcej przede mną, ale na szczęście opadły mi już klapki z oczu i jestem świadoma tego, że Fuerteventura/Wyspy Kanaryjskie nie oznaczają raju na ziemi i nie są rozwiązaniem wszelkich problemów.

W tym roku czeka mnie jeszcze jedno bardzo ważne wydarzenie, póki co ćwiczę jazdę konną żeby wjechać do ratusza na białym koniu ;)))

4 komentarze:

  1. Kibicuje Tobie ,trzymam kciuki za pozytywne nastawienie.I życzę duuuużo radości:)marty2002

    OdpowiedzUsuń
  2. ,,...starałam się pracować dobrze, zasłużyć na pochwałę szefostwa, utrzymać dobrą sprzedaż, mieć dobre kontakty z hotelami, odbierać telefon alarmowy przy pierwszym dzwonku, nigdy nie spóźniać się na dyżury...krótko mówiąc, starałam się osiągnąć niemożliwe,, taki stan rzeczy ,,wyśrubowali"tzw klienci BP,którym wszystko przeszkadza...buraki jakich mało!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja rozumiem że Polacy muszą długo odkładać na wakacje, np. w porównaniu do Anglików, ale to nie znaczy że muszą traktować recepcjonistów, kelnerów, rezydentów, kierowców itd jak śmieci. najgorsza dla mnie była nie ilość pracy a właśnie brak szacunku ze strony Polaków. teraz tez mam porównanie - Polak przyjdzie do recepcji i krzyczy, Anglik przyjdzie, porozmawia, powie o co mu chodzi i poprosi o to, żeby było to możliwe. na koniec podziękuje i jak będzie bardzo zadowolony, to przyniesie czekoladki :D

      Usuń