Tym razem udało mi się zgrać terminy urlopu z G. i wybraliśmy się do Madrytu. Główny cel - moja rozmowa o wizę do USA. Rozmowa już za mną, paszport wrócił na Fuerteventurę pocztą (jedyny aspekt rozmowy w Hiszpanii który mi się nie podoba, czyli zostawianie mojego paszportu), wiza na 10 lat z obciachowym zdjęciem - wszystko zaliczone. Teraz możemy planować podróż poślubną do USA albo gdziekolwiek z tranzytem przez Stany.
W niedzielę wieczorem poleciałam na Gran Canarię (G. już tam był), zjadłam resztki tortu przygotowanego przeze mnie dla teściówki, w poniedziałek wybrałam się do Ayuntamiento po zaświadczenie o dacie naszego ślubu (oczywiście nie było gotowe), a we wtorek wczesnym rankiem wybraliśmy się na lotnisko. Jestem sknerą i wybrałam najtańszą opcję czyli Ryanaira (60 euro różnicy na osobie pomiędzy Ryanairem a Iberia Express), baaaardzo się bałam tego lotu. W końcu te wszystkie opowieści o małej przestrzeni pomiędzy fotelami, o dużej ilości reklam, o niebezpiecznych samolotach, słabej obsłudze, zagubionych bagażach...I wiecie co? Może miałam szczęście, bo w naszym przypadku lot był super w obie strony. Zabawna obsługa ("magazyn pokładowy dla Państwa - proszę korzystać, bo to jedyna darmowa rzecz jaką dostaniecie w trakcie tego lotu"), miejsca tyle samo ile w polskich czarterach, mój ukochany tusz do rzęs Baby Doll Eyes do kupienia bez problemu (w Enter Air musiałam polecieć trzy razy żeby go trafić :P), wylądowaliśmy 20 minut przed czasem (chyba że Ryanair przesadza z planowanym czasem lotu właśnie żeby się chwalić że lądują wcześniej?), bagaż dotarł. Mój G. był bardzo sceptycznie nastawiony do Ryanaira, mówił że nie chce nimi latać, a po tym locie był bardzo zadowolony i zmienił swoją opinię.
W Madrycie powitał nas duszny, parny upał. Fuerteventura i Gran Canaria to miejsca z względnie czystym powietrzem i silnym wiatrem, czyli na ogół nie czuję się wysokich temperatur. W Madrycie - dramat, byłam w szoku że przy zachmurzonym niebie może być tak parno i nieprzyjemnie. Musieliśmy poczekać jakieś pół godziny na transfer z naszego hotelu i już koło 14.30 weszliśmy do pokoju na siódmym piętrze madryckiego Sheratona z widokiem na Sierra de Madrid - stąd nazwa hotelu Mirasierra :)
tak, tam w tle widać góry. wiem że mało. ale widać :)
W Sheratonie jak to w Sheratonie - wypasiona łazienka i łóżko tak wygodne, że chciałoby się spać 24 na dobę, ale co zrobić - jak jesteśmy w Madrycie to wypadałoby pozwiedzać. Po krótkim odpoczynku wybraliśmy się do metra i zaskoczenie - metro w Madrycie jest gigantyczne. Niektóre linie są cztery poziomy pod ulicą, samo zjeżdżanie schodami ruchomymi trwa prawie tyle co w Warszawie przejechanie połowy trasy ;) poza tym pociąg wjeżdża na stację z prawej strony, a nie jak we wszystkich znanych mi metrach z lewej, i składy oraz perony są wyjątkowo krótkie - ogólnie, a nie tylko porównując do długaśnych stacji wiedeńskich.
Jako że nie mieliśmy planu na pierwszy dzień, to wyszliśmy po kilku stacjach "mniej więcej w centrum" i poszliśmy na spacer do Parku Retiro - takie połączenie Łazienek i Parku Skaryszewskiego. Wszędzie można leżeć na trawie, żadnych znaków zakazu, mnóstwo fajnych kawiarenek i przepiękny staw. Staw, po którym można pływać wynajętą łódką, a nie tak jak w Łazienkach że trzeba opłacić gondoliera. 45 minut kosztuje 5.80 i jarałam się jak dziecko :)
Po przejściu tego parku jakieś 7 razy w poszukiwaniu konkretnego jedzenia w końcu wyszliśmy w stronę Puerta de Alcala i miałam okazję zobaczyć ruch samochodowy w centrum miasta - masakra, chyba nie odważyłabym się prowadzić auta, większość kierowców prowadzi tak jak na Fuercie (tzn. źle i nieprzestrzegając zasad), tyle że są tysiące aut.
Później przez Plaza de Cibeles (gdzie świętują kibice po wygranych Realu Madryt) i Gran Via doszliśmy do Puerta del Sol i słynnego placu Plaza Mayor. Szczerze? Trochę mnie rozczarował, krakowski rynek dużo bardziej imponujący według mnie, jedyna rzecz która mnie urzekła to ludzie relaksujący się na dachach (bo balkonów na ostatnim piętrze nie ma). Takie bardzo we francusko-hiszpańskim stylu, w wielu filmach była taka scena :)
relaxing cup of cafe con leche on Plaza Mayor :)
Później nogi odmówiły nam posłuszeństwa i wróciliśmy do hotelu- wielka łazienka oraz łóżko bardzo kusiły, tym bardziej że w środę o 9:45 miałam być w ambasadzie...
...ale nie obyło się bez przygód. Ja chciałam wyjść o 8:30, bo i w metrze może się wszystko wydarzyć, i nie wiedzieliśmy dokąd dokładnie się kierować po wyjściu ze stacji, ale G. był gotowy dopiero o 9...dolecieliśmy biegiem na stację metra, czekamy na pociąg a tam...pierwszy nie bierze pasażerów....drugi nie bierze pasażerów...dopiero do trzeciego mogliśmy wejść, na dodatek zatrzymał się dwa razy w tunelach na dosyć długo. Wylecieliśmy z pociągu, pytam się G. czy mamy wychodzić wyjściem w prawo czy w lewo - on zadecydował że w prawo. Biegniemy, biegniemy, a tutaj długaśny korytarz z takimi taśmami transportowymi jak na lotniskach, później trzy poziomy schodów i za zakrętem - kolejna stacja. Nadzieję na interview w ambasadzie już straciłam. W końcu udało się nam wydostać z tego piekielnego labiryntu, tyle że nie mieliśmy BLADEGO pojęcia gdzie jesteśmy i w którą stronę powinniśmy się udać do ambasady. G. jak to facet - nikogo się nie zapytał, ja podbiegłam do pierwszego kelnera w jednej z knajpek i on mnie skierował, a mimo to G. dalej twierdził, że Calle Serrano to w drugą stronę. Na przejściu dla pieszych udało się złapać taksówkę i tylko dzięki temu o 9.43 znalazłam się pod ambasadą. 2 minuty dłużej i moje 120 euro poszłoby się kochać.
Po prawie dwóch godzinach wyszłam z ambasady i pojechałam pod Pałac Królewski (Palacio Real) obejrzeć uroczystą zmianę warty - odbywa się tylko w pierwszą środę miesiąca w samo południe, bierze w niej udział 400 wartowników i 100 koni. Niestety dojechałam za późno i nie było już miejsca na głównym dziedzińcu, musiałam zadowolić się "boczną częścią" zmiany warty. Później ponownie spotkałam się z G. w centrum i już wspólnie wybraliśmy się na spacer uroczymi małymi uliczkami - w efekcie ponownie się zgubiliśmy, ale to taki przyjemny rodzaj zagubienia, dzięki któremu można odnaleźć najciekawsze a niedoceniane miejsca. Po 14 zawędrowaliśmy do otwartego ponownie Pałacu Królewskiego i wybraliśmy się na zwiedzanie wnętrz.
Przy okazji informacja - wstępy do muzeów, pałaców itd w Madrycie są stosunkowo drogie jak na polską kieszeń. Tzn. cena jest europejska, ale jeśli chce się wejść do 10 miejsc po 8 euro każde, to trzeba wybulić 80 euro, co wcale nie jest małą kwotą. Jako że chcieliśmy obejrzeć kilka muzeów, stadion Realu Madryt i przejechać się Teleferico de Madrid, postanowiliśmy kupić Madrid Card. Ceny takiej karty to 45 euro (24h), 55 euro (48h), 65 euro (72h) i 75 euro (120h). Karta naprawdę się opłaca jeśli nastawiamy się na intensywne zwiedzanie - zapewnia wstęp m.in. do Pałacu Królewskiego, muzeum Prado, Reina Sofia, Thyssen, Ciencia y tecnologia; poza tym Tour Bernabeu czyli stadion Realu Madryt, ogród botaniczny, kolejka Teleferico nad Casa de Campo, punkt widokowy w Palacio de Cibeles, piesze wycieczki z przewodnikiem po centrum, trasa na arenie do corridy Plaza de Toros i wiele wiele innych. Wybraliśmy opcję na 48 godzin i oszczędziliśmy nie tylko kasę, ale i czas - do większości miejsc wchodzi się bez kolejki, a te mogą być naprawdę duże.
Po Pałacu Królewskim przyszedł czas na atrakcję dosyć nietypową, tzn. teleferico de Madrid - kolejkę linową prawie w sercu miasta. Na pierwszy rzut oka wygląda na zamkniętą, ale funkcjonuje - fajne widoki na wielki park Casa de Campo (dawne królewskie tereny łowieckie). Sama podróż trwa jakieś 8 minut w jedną stronę, wracając można zobaczyć z daleka najważniejsze madryckie budynki.
Aaa no i udało nam się zrobić najbardziej przypałowe zdjęcie dekady :)
imponująca rzeka w Madrycie - Manzanares
atrakcja bez selfie to nie atrakcja!
Po kolejce przyszedł czas na ogród różany - zapach było czuć z kilkudziesięciu metrów, aż zbyt intensywny, byliśmy pół godziny i rozbolała mnie głowa, ale róże przecudowne. Co roku w maju odbywa się tam konkurs na najpiękniejsze róże.
Ponownie byliśmy już baaaardzo zmęczeni i wróciliśmy do hotelu. Tym razem wieczór spędziliśmy w SPA - Sheraton był na tyle miły że zapewnił nam darmowy wstęp. Nie ma to jak jacuzzi i sauna po całym dniu chodzenia :)
Już wkrótce druga część mojej relacji, a jakby ktoś chciał wybrać się do Madrytu - z chęcią pomogę, chociaż zdecydowanie nie czuję się ekspertką po raptem 4 dniach, prawdopodobnie mogłabym zobaczyć i z 10 razy więcej ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz