czwartek, 1 stycznia 2015

Poślubna Kostaryka cz. 2

Kolejny dzień podróży i kolejna pobudka przed 7, przepakowywanie rzeczy, śniadanie bez pośpiechu i w drogę. Tym razem celem był Park Narodowy Wulkanu Poas. Ja chciałam dotrzeć tam jak najwcześniej, bo podobno tylko rano można uniknąć chmur, ale rozleniwiliśmy się przy śniadaniu i w efekcie byliśmy na miejscu około 11. Niespodzianka - chmur nie było :) udało się nam zobaczyć wulkan, który niecały miesiąc wcześniej wykazywał dużą aktywność (konkretniej - doszło do erupcji wysokości kilkuset metrów). Zapach siarki, przepiękne widoki, świeżo poślubiony mąż przy boku - mimo dużej ilości turystów był to jeden z niezapomnianych momentów naszej podróży.

Przy punkcie widokowym znajduje się tablica ostrzegająca osoby z astmą, problemami kardiologicznymi itd, by nie przebywały za długo w tym miejscu - faktycznie po kwadransie zaczyna się kręcić w głowie. Dodatkowo, ze względu na niedawną erupcję, całymi dniami stoi tam kilku policjantów i pilnuje sytuacji - gdyby wulkan zaczął być bardziej aktywny, doszłoby do ewakuacji.






Po zrobieniu stu tysięcy zdjęć i obowiązkowych selfie poszliśmy w kierunku pobliskiej laguny, w której niestety nie można było się kąpać. Mimo oddalenia od krateru Poas tam też było czuć delikatny zapach siarki.


wspominałam już, że w Kostaryce rośliny są trochę większe niż w Europie?


Większość turystów udawała się w drogę powrotną tą samą trasą, którą przyszli, my jednak wybraliśmy osamotnioną ścieżkę. Przez ponad pół godziny mieliśmy wrażenie podróży do przeszłości, równie dobrze moglibyśmy być w tym miejscu w XIX wieku i pewnie wyglądałoby podobnie :)

Po parku narodowym udaliśmy się w drogę do miejscowości La Fortuna. Teoretycznie dosyć blisko jeśli chodzi o odległość w kilometrach, ale w Kostaryce nic nie jest takie proste - liczne zakręty i bardzo gęsta mgła sprawiła, że do celu dotarliśmy chwilę przed zmrokiem.

W trasie udało nam się kupić gigantyczne lokalne truskawki (co 100 metrów plakat "nasze truskawki z mlekiem skondensowanym/śmietaną/karmelem, odszypułkowane i umyte, najlepsze w całym kraju" - oczywiście reklamuje się tak każdy sklepik), dać się oszukać na stacji benzynowej, zobaczyć jeden z wodospadów ogrodów La Paz (jak dla mnie prawie 40$ to trochę za dużo za wstęp do prywatnego parku), w kilku wioskach czekać aż stado krów raczy przejść przez ulicę - PURA VIDA.





W La Fortunie plan na pierwszy wieczór był prosty - kąpiel w gorących źródłach. Ceny tych zorganizowanych powalają na kolana, ale dzięki blogowi pewnej Hiszpanki znaleźliśmy rozwiązanie - tuż obok hotelu Tabacoon można wykąpać się na dziko. Na początku trochę się bałam - ciemno, auto pozostawione lokalsom, w rzece może znajdować się sto tysięcy dziwnych żyjątek - ale po kilku minutach udało mi się zrelaksować, zobaczyć przepiękną jaszczurkę "bazyliszka" obserwującą nas jeszcze uważniej niż my ją, prawie zgubić górę od bikini ;) Szczerze? najlepszy moment całej podróży poślubnej. Noc, gorące źródła, dookoła zapalone świeczki - chyba nigdy nie przeżyłam czegoś równie romantycznego. Po jakiejś godzinie byliśmy bardziej pomarszczeni niż chińscy staruszkowie i wróciliśmy do hotelu, szykując się do spędzenia kolejnego dnia na trekkingu do Cerro Chato.

Niestety, w listopadzie w Kostaryce plany dostosowuje się do pogody. Wstaliśmy rano tylko po to, żeby zamiast wulkanu zobaczyć gigantyczną ulewę. Wejście na Cerro Chato jest podobno dosyć wymagające, w przypadku deszczu - niemożliwe. Nadszedł czas na szybką weryfikację planów i dzięki pomocy recepcjonistki zdecydowaliśmy się na dzień relaksu w hotelu The Springs - typowym resorcie dla bogatych amerykańskich turystów. Za 99$ od osoby dostaliśmy wejściówkę do gorących źródeł (dwa dni pod rząd), lunch i dwie aktywności - wybraliśmy jazdę konną i spływ dmuchanymi oponami po rzece. Od maja uczę się jeździć konno i dlatego chciałam spróbować wycieczki w siodle - okazało się, że nie ma to nic wspólnego z angielskim stylem jazdy. Gdybym mogła, to jeździłabym tylko tak - bez uzdy, na luzie, w siodle które jest tak wygodne jak fotel. Wycieczka zdecydowanie warta tego co zapłaciliśmy, tym bardziej że poza nami była tylko parka Amerykanów z Florydy  (co za zaskoczenie, 90% turystów w La Fortuna to Amerykanie z tego stanu) i przewodnik dał nam trochę wolności.

lunchownia hotelowa nad samym brzegiem rzeki

zaobrączkowani




Ze spływu oponami nie mamy zdjęć, ale za to krótki filmik. Niestety mimo pory deszczowej rzeka była mało rwąca, tym samym nie zaparło nam tchu w piersiach :) przy okazji można zobaczyć sam hotel The Springs (uwaga, tylko dla burżujów).




Dzień zakończyliśmy dwoma godzinami w termach - moje kości potrzebowały wygrzania się po dwóch deszczowych dniach na wybrzeżu karaibskim. Chociaż, gdyby nie ten pakiet za 99$, to raczej nie zdecydowalibyśmy się na termy w hotelu - rzeka pod Tabacoonem miała dużo więcej uroku i było to coś magicznego.

w tym basenie woda miała 43 stopnie, ciut za dużo nawet dla mnie

Po dniu bez prowadzenia auta (juhuu, nareszcie!) zasnęliśmy szybciej niż można było się spodziewać, a rano obudziliśmy się, by zobaczyć wulkan Arenal w całej okazałości.


nasza chatka za 60e za dobę (ze śniadaniem, WiFi, ciepłą wodą 
i cudownymi fotelami na biegunach)

Po tak miłym poranku miało czekać nas półtorej godziny w aucie, trekking do Rio Celeste i powrót wczesnym popołudniem, tak by odwiedzić jeszcze wodospad La Fortuna. Jak można się spodziewać, tym razem Kostaryka ponownie zrobiła nam niespodziankę w postaci stanu drogi. Google Maps pokazało nam, że najlepiej wybrać drogę numer 142, skręcić do 143 i po "1h 42 minutach" będziemy u celu. Nic bardziej mylnego... Według wszelkiej logiki - skoro droga 142 to normalna droga asfaltowa (może trochę kręta, ale nic nadzwyczajnego), to 143 też powinna taka być. Na skrzyżowaniu ich obu spotkała nas jednak niespodzianka na tyle duża, że musieliśmy zapytać przechodzącego obok Tico czy to na pewno ta trasa. 143 wygląda tak:

jeden z tych momentów, gdy byliśmy BARDZO zadowoleni 
z wynajęcia terenówki

Przez chwilę myśleliśmy o tym, żeby zawrócić albo poszukać innej trasy, ale na szczęście zdecydowaliśmy się kontynuować. Przez godzinę spotkaliśmy na drodze trzy osoby, a widoki były iście idylliczne, niczym słynna tapeta z Windowsa XP.


Tuż przed Parkiem Narodowym Wulkanu Tenorio, w którym znajduje się Rio Celeste, widzieliśmy coś, o czym opowiadali nam wcześniej przewodnicy - zwierzęta porażone prądem z kabli na słupach elektrycznych. Biedne małpy/leniwce (w naszym przypadku leniwiec) nie wiedzą, że słup to nie drzewo, wspinają się tak jak to mają w zwyczaju i kończą niezbyt dobrze.

Do samej rzeki prowadzą dwie trasy, ale jedna z nich pozostaje zamknięta od pewnego czasu - podobno była zbyt niebezpieczna dla turystów, ponadto przechodziła przez teren prywatny. Co ciekawe, nie zapłaciliśmy za wejście do parku, które normalnie kosztuje 10$ - dalej nie wiem, dlaczego się nam poszczęściło.


te bąbelki widoczne na powierzchni wody to wydostająca się
spod ziemi siarka

całkiem przyjemny mostek

wspomniane tenidero - jak widać, przepiękny błękit powstaje
z połączenia dwóch rzek o "normalnym" kolorze, a biały pasek
tuż przed błękitem to odkładające się minerały

Rio Celeste to jedno z miejsc w Kostaryce, które cały czas zachowuje swój w miarę dziewiczy charakter - nie odwiedza go zbyt wiele osób, bo dojazd nie jest najprostszy, a ścieżki nie są utwardzone. Na wielu stronach internetowych można znaleźć informację, że pełna trasa od wejścia do tzw. tenidero (do przetłumaczenia jako "miejsce barwienia") i powrót zajmuje około 4-5 godzin. Chyba musiałabym się czołgać na wstecznym :) ani ja, ani G. nie mamy dobrej kondycji, a uwinęliśmy się w 2 godziny bez żadnego problemu i bez łapania zadyszki (poza piekielnymi schodami prowadzącymi do wodospadu). Chociaż, nawet gdybyśmy mieli tam spędzić dwa razy więcej czasu, to też byłoby warto.

Do hotelu wróciliśmy tuż przed zachodem słońca, niezbyt przyjemne wiadomości z pracy G. sprawiły, że nie byliśmy w nastroju na wykorzystanie drugiej wejściówki do SPA. 
Kolejnego dnia z samego rana udało się nam dotrzeć do wodospadu La Fortuna - jednego z niewielu, gdzie można się kąpać. Co nie znaczy że każdy powinien - dzień wcześniej jakiś inteligent wlazł zbyt blisko wodospadu (70 metrów wysokości, wyobraźcie sobie siłę strumienia wody) i prawie się zabił.



Wejście do wodospadu znajduje się tuż obok wejścia do Cerro Chato ale niestety, czas nam nie pozwolił - musieliśmy udać się w drogę do kolejnego punktu podróży. W linii prostej z La Fortuna do Monteverde jest bardzo blisko, ale droga prowadzi wokół sporego jeziora, by później przejść w drogę krętą, nieutwardzoną i dziurawą. Wszystko to sprawia, że pokonanie tego odcinka autem zajmuje około 3 godzin.

przepiękne jezioro Arenal, widoki jak w Szwajcarii :)


W internecie czytaliśmy wiele informacji o stanie drogi prowadzącej do Monteverde. Ba, informacje te wystraszyły nas na tyle, że myśleliśmy o zrezygnowaniu. Okazało się jednak, że jest ona o wiele lepsza niż np. ta, którą dojechaliśmy do La Pavony. Pewnie, osobówką nie powinno się tam wybierać, ale jakiekolwiek 4x4 i doświadczony kierowca załatwiają sprawę.

W Monteverde zaskoczyła nas niska temperatura, a i tak mieliśmy szczęście - kilka dni wcześniej w nocy termometry pokazywały niecałe 10 stopni. Brr, nieogrzewany pokój w hoteliku i brak ciepłej kurtki w taką pogodę to nic przyjemnego.

Tuż po przybyciu do Manakin Lodge zarezerwowaliśmy nocny spacer po lesie, którego główną atrakcją miała być m.in. tarantula - sama przyjemność dla kogoś z tak silną arachnofobią jak ja. Dość powiedzieć, że wszystkie kobiety w naszej grupie były przerażone, a mężczyźni zachwyceni. Chyba jedyna z atrakcji które spokojnie mogłam sobie odpuścić ale...czego nie robi się dla miłości.

Na kolejny dzień zaplanowaliśmy canopy tour, czyli tyrolkę - ale nie jedną, a kilkanaście. Ale to już do opisania następnym razem.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz