sobota, 2 sierpnia 2014

Isla de Lobos - wyspa wilków

Ostatni miesiąc i dla mnie i G. był miesiącem pracy - właściwie nie mieliśmy czasu dla siebie samych ani jakichkolwiek przyjemności (no dobra, ja wykroiłam czas na moją jazdę konną, ale niewiele więcej). Na szczęście w moje dni wolne udało się nadrobić. W czwartek pojechałam z Martą, słynną byłą animatorką TUI, na wydmy Corralejo i kilkugodzinnym plotkom zawdzięczam spalone plecy. Wczoraj natomiast udało się dotrzeć na Lobos - wspólnie z G. planowaliśmy "wyprawę" już od dawna, ale jakoś nie mogliśmy się zebrać.

Na Lobos można dotrzeć albo prywatnymi jachcikami, albo wycieczkowymi katamaranami (np. FreeBird, bardzo przyjemna wycieczka swoją drogą), albo małym promem osobowym. My, ze względu na nasze plany obejścia wyspy dookoła (potrzebowaliśmy około 3 godzin) wybraliśmy prom. W dwie strony kosztuje 15 euro, można wybrać się na jeden z kursów łodzią ze szklanym dnem (dodatkowa atrakcja, chociaż przy prędkości której nabiera ciężko coś więcej zobaczyć). Warto dowiedzieć się o której wraca ostatni prom i przypadkiem się nie spóźnić, bo na Lobos nie ma hoteli, kempingów...nie ma właściwie gdzie przenocować :) a promy ruszają z przerażającą punktualnością, z powodu której nie udało się nam odwiedzić wyspy dwa tygodnie temu - przybiegliśmy na nabrzeże o minutę za późno.

Jeśli chodzi o samą Lobos, to nie żyją tam (na szczęście) prawdziwe wilki - nazwa pochodzi od "wilków morskich", a dokładniej od "mniszki śródziemnomorskiej", czyli gatunku foki, który kiedyś wybrał sobie wyspę na swoją siedzibę. Poza fokami daaawno temu pojawili się Rzymianie, którzy zdobywali na wyspie cenny barwnik purpurę. O pozyskiwaniu tego barwnika tez kiedyś napiszę, bo to dosyć ciekawa sprawa. Lobos została odkryta na nowo w XV wieku przez Jeana Betancoura, gdy podbijał Lanzarotę i Fuerteventurę.

Obecnie na Lobos istnieje jedna mała restauracja, kilka domków wakacyjnych (baraczki przechodzące z pokolenia na pokolenie, tylko dzięki historycznemu położeniu nie muszą zostać wyburzone), pomost dla łodzi, centrum informacyjne dla odwiedzających. Poza tym przyroda, natura, spokój. Na Lobos można wybrać się z namiotem tylko po wcześniejszym uzyskaniu zgody władz Fuerty, nie wolno łowić ryb w większej części wybrzeża, a poruszanie się jest dozwolone tylko rowerem bądź pieszo. Sama wyspa to w dużej części rezerwat ptaków.

My z G. wybraliśmy pieszy wariant odwiedzin i nie było to złym pomysłem, bo w sezonie letnim, przez mocne wiatry niosące piasek, ścieżki są dosyć zapiaszczone i ciężko byłoby przebić się rowerem miejskim.

Najpierw odwiedziliśmy Las Salinas, czyli wytwórnię soli:

wiatrak który służy do wyciągania wody z oceanu i transportowania jej systemem rur na "pola odsalające", na których to woda paruje i zostaje najczystsza sól:

(to zdjęcie akurat zrobiliśmy na zachodnim brzegu wyspy w pustym "naturalnym basenie skalnym", sól oczywiście zabraliśmy ze sobą do domu i do dzisiaj na niej gotujemy, ale mniej więcej podobnie wygląda to w odsalarniach)

a tak wyglądają małe pola na których sól w półmetrowych stosikach dosusza się całkowicie dzięki afrykańskiemu słońcu

Następnie udaliśmy się powolnym (naprawdę bardzo powolnym) spacerkiem w stronę La Caldery, czyli najwyższego punktu wyspy - połowy wygasłego wulkanu. Mam lęk wysokości (bardzo mocny na dodatek), ale udało mi się wdrapać na sam szczyt i wiem jedno - było warto zrobić to dla takich widoków:

ta duża jasna plama w tle to Wydmy Corralejo, moja ukochana fuerteventuriańska plaża

a tutaj północna strona La Caldery, dzięki idealnie kształtnej zatoczce widać że jest to wzniesienie pochodzenia wulkanicznego

A tutaj zdjęcia z drogi na szczyt, jak już odważyłam się spojrzeć gdziekolwiek poza podłożem tuż pod moimi stopami:



Na szczyt doszliśmy w kilkanaście minut i zrobiliśmy tam przerwę na odpoczynek i podziwianie przyrody w postaci zająca i jaszczurek:


wiem, świnia ze mnie że ich podglądałam


Następnie jakoś zeszliśmy z La Caldery (wcale nie było to łatwe, sprawę komplikował bardzo mocny wiatr) i udaliśmy się na północny kraniec wyspy, na którym znajduje się latarnia morska. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu mieszkał w niej latarnik (i był jedynym mieszkańcem wyspy), teraz jest w pełni zautomatyzowana, tym samym dużo mniej romantyczna.

Jako że spacerowaliśmy już jakieś dwie godziny a temperatura systematycznie wzrastała, postanowiliśmy powoli wracać do portu, tym razem wschodnim brzegiem i z przerwą na kąpiel w El Puertito, najpiękniejszej plaży na Lobos. Po drodze za każdym zakrętem mieliśmy okazję oglądać inne krajobrazy, niesamowite uczucie - w ciągu pół godziny przejść przez pustynię, krzaki, skały wulkaniczne, małą plażę, urocze zatoczki...taki malutki kontynent w miniaturze :)

W końcu po marszu który sprawił, że prawie poczułam się jakbym dostała udaru słonecznego, doszliśmy do El Puertito. Już dawno zwykła kąpiel w oceanie nie sprawiła mi tyle radości jak schłodzenie się w jednej z wulkanicznych zatoczek.



Dzień zakończyliśmy powrotem na Fuerteventurę, przy okazji podziwiając głupotę niektórych rodziców. Nasz prom miał rufę z metalową barierką, ale nie było jej pomiędzy "budką" łodzi a rufą, tzn. z boku było około 1 metra bez żadnego zabezpieczenia. Nabrzeże przy Lobos jest dosyć spokojne, ale już po kilku minutach zaczęło bujać na wszystkie strony, a na rufie stała, zadowolona z siebie, hiszpańska rodzinka. Dopiero rozkaz kapitana sprawił, że wrócili do środka. Szkoda, że niektórzy rodzice naprawdę nie mają wyobraźni...

ahoj kanaryjska przygodo! :)

1 komentarz: